Jestem osobą, która pokłada wiarę w drugim człowieku i jeśli słyszę czyjeś obietnice, zakładam, że prędzej czy później zostaną one dotrzymane. Ale w pewnym momencie sama zaczęłam się zastanawiać czy „Bez serca" doczeka się polskiej premiery. Wydawnictwo Papierowy Księżyc tak często przekładało oficjalną datę wydania, że powoli przygotowywałam się na rozczarowanie. Tymczasem czekała mnie miła niespodzianka. Powieść Marissy Meyer rzeczywiście trafiła na księgarniane półki a wkrótce po tym - także do moich domowych zbiorów. A choć podskórnie czułam, ze „Bez serca" wpasuje się w moje czytelnicze gusta, nie spodziewałam się, że ta historia tak mnie w sobie rozkocha.
Sugerując się opiniami zagranicznych booktuberów, wyczekiwałam z niecierpliwością polskiej premiery „Nocnego filmu” i to pomimo faktu, że swego czasu porzuciłam czytanie debiutu literackiego Marishy Pessl po kilku rozdziałach. Tak się jednak złożyło, że po lekturę sięgnęłam dopiero przy okazji wydania wznowienia tej powieści. Pozytywne opinie polskich bookstagramowiczek i przynależność tytułu do mojej ulubionej serii wydawniczej wydawnictwa Albatros - obok powieści Alex Marwood, B. A. Paris i Tany French, sprawiły że mój entuzjazm tylko się wzmógł i nie straszna mi była nawet objętość „Nocnego filmu”. A to mówi już bardzo dużo.
Był taki okres w moim życiu czytelniczym, kiedy gatunek urban fantasy niesamowicie mnie do siebie przyciągał. Przeszukiwałam wówczas Internet żeby znaleźć jakieś rekomendacje do lektury. Ale że większość tytułów, która mnie zainteresowała - przede wszystkim twórczość duetu pod pseudonimem Ilona Andrews i Patricii Briggs - była niedostępna, moja przygoda z gatunkiem skończyła się zanim tak naprawdę na dobre się zaczęła. Kiedy wydawnictwo Fabryka słów udostępniło informację o wznowieniu serii o Mercedes Thompson uznałam to jednak za znak żeby powrócić do starych planów.
Lubię mieć w swojej biblioteczce chociaż jedną albo dwie pozycje New Adult, których nie miałam jeszcze okazji przeczytać, na wypadek gdybym nabrała apetytu na romantyczną historię pełną emocji. Może i nie sięgam po powieści NA tak często jak jeszcze w zeszłym roku, ale nie zrezygnowałam, i póki co nie planuję tego zrobić, całkowicie z ich lektury. „Kiedy wszystko się zmienia" trafiła na moją półkę jako walentynkowy prezent-niespodzianka od Panny M. I chociaż poprzednia pozycja spod pióra Lisy De Jong, głównie ze względu na spoilery, nie rozkochała mnie jakoś w sobie, a i ten konkretny tytuł zbierał raczej średnie opinie, miałam dobre przeczucia.
Staram się nie oceniać książki po okładce - metaforycznie, ale też i dosłownie - ale w niektórych sytuacjach jest to doprawdy trudne. Jakkolwiek płytko to zabrzmi i bez względu na to w jakim stawia mnie to świetle, kiedy wydawnictwo Jaguar zapowiedziało premierę „Tysiąca odłamków Ciebie", wiedziałam, że zakupie własny egzemplarz już choćby dla samej okładki. Owszem, przed dodaniem egzemplarza do wirtualnego koszyka znałam już koncept, na którym Claudia Gray oparła swoją historię, ale twierdząc, że to właśnie on nakłonił mnie do lektury, po prostu bym skłamała. Tylko czy piękna oprawa okazała się skrywać dobrą historię?
Pomimo tego, że w lipcu dwukrotnie opublikowałam posty z cyklu filmowego zakątka, a pod koniec miesiąca nie miał okazji oglądać zbyt dużo produkcji i tak udało mi się narobić zaległości z opisywania Wam swoich wrażeń. Nie pytajcie jak tego dokonałam, bo nie jestem w stanie znaleźć logicznego wydarzenia. Lipiec, a zwłaszcza jego końcówka, nie był okresem, w którym spędzałam zbyt dużo czasu przy laptopie i cały czas odkładałam przygotowywanie tego posta na później. O ile znajdę w sobie wystarczająco motywacji w najbliższym czasie możecie spodziewać się także 12 posta z cyklu (a może także 13), a tymczasem zapraszam Was na krótki przegląd po różnorodnych gatunkach - poczynając od filmowej wersji bajki, aż po film akcji.
O tym, że przymierzam się do lektury którejś z powieści Jo Nesbø wspominałam Wam już od dawien dawna - co najmniej dwa lata, kiedy publikowałam ranking autorów, których twórczości nie znam a chciałabym to zmienić. W wiadomościach skierowanych bezpośrednio do mnie czy też postach poświęconych powieściom norweskiego autora przekonywano mnie, że powinnam zacząć przygodę z pisarzem od przeczytania trzeciego tomu cyklu z Harrym Holem w roli głównej. Ja byłam jednak uparta by trzymać się chronologii serii - zakupiłam „Człowieka nietoperza" zastrzegając, że nawet jeśli mi się nie spodoba, dam Jo Nesbø jeszcze drugą, a nawet trzecią szansę. Czy jednak było to konieczne? Chociaż nie lubię przyznawać się do błędu, chyba niestety tak.
Mając na uwadze zwyczajowe zachowanie wydawnictw odnośnie jakichkolwiek serii, nie spodziewałam się premiery drugiego tomu „Buntowniczki z pustyni" tak szybko. Wiecie jak to jest, zazwyczaj między wydaniem kolejnych części następuje mniej więcej roczny odstęp czasu często równoznaczny z tym, że niektóre szczegóły odnośnie fabuły zacierają się w pamięci. Premiera „Zdrajcy tronu" była dla mnie tym samym niesamowicie miłą niespodzianką, a entuzjazm innych czytelników odnośnie ów tytułu, tylko spotęgował moją własną ekscytację. W Internecie krążą już legendy odnośnie syndromu słabego poziomu drugiego tomu trylogii, ale powieść Alwyn Hamilton zdecydowanie nie cierpi na ów przypadłość.