Bez fałszywej skromności muszę przyznać, ze jestem dumna ze swojego zorganizowania w lipcu. Nawet jeśli nie udało mi się poświęcić blogowi tyle czasu i uwagi ile bym chciała (głównie ze względu na nieoczekiwane problemy ze sprzętem, który mniej więcej po godzinie odmawia chęci współpracy), wakacyjna praca nie wpłynęła tak rażąco na moje wyniki czytelnicze. Przy mojej złotej zasadzie "czytaj w każdej wolnej chwili" czyli w moim przypadku głównie w komunikacji miejskiej tudzież rano przed wyjściem do pracy, udało mi się przeczytać osiem pełnych powieści + lwią część "Szczygła" (który z racji na pokaźne gabaryty konsumowany jest jedynie w domowym zaciszu, a co za tym idzie -znacznie wolniej) oraz początek "Wyspy skazańców". A jeśli dodać do tego fakt, że większość z tych pozycji prezentowała całkiem zadowalający poziom - naprawdę jest z czego być dumnym.
Mówi się, że przy dobrej zabawie czas szybko leci, ale nie dajcie się oszukać - prawda jest taka, że kiedy człowiek ma na głowie sporo obowiązków mknie on równie szybko. Liczę na to, że większość z Was przeżywa teraz jakieś wyjątkowe chwile w fantastycznym gronie i nie macie czasu na przeglądanie Internetu, ale gdyby znalazły się osóbki żądne jakiś smakołyków z tego miesiąca - możecie odetchnąć spokojnie. Mimo trwających wakacji w wirtualnym świecie wciąż wiele się dzieje i nie zabraknie inspirujących, lipcowych tekstów. Słowem - z mojej strony jest co polecać a z Waszej jest się czym zachwycać.
Oduczyłam się uprzedzenia względem polskich autorów. Mimo że, jeśli wierzyć statystykom, to właśnie nasi rodzimi pisarze przynoszą mi częściej zawód. przestałam się w tym dopatrywać jakiejś reguły, przestałam się w tym dopatrywać jakiejś reguły. I chociaż znalazłam już parę zaufanych nazwisk, wciąż poszukuję nowych - zwłaszcza wśród debiutantów czy po prostu autorów nieco mniej popularnych. Sięgając po "Miłość przychodzi z deszczem" byłam więc niezwykle podekscytowana i pełna, chociaż może nie do końca sprecyzowanych, oczekiwań. Oczekiwań, które Mila Rudnik zaspokoiła, choć nie w stu procentach.
Zawsze miałam pewne obawy jeśli chodzi o ponowną lekturę ulubionych tytułów, zwłaszcza tych, które z jakiegoś powodu były dla mnie wyjątkowo ważne. Trochę bałam się tego, że na przestrzeni lat nieco wyidealizowałam je w swoich wyobrażeniach i teraz nie dosięgną tak wysoko postawionej poprzeczce, albo, że po prostu zmieniłam się ja i to co zachwycało mnie kiedyś, teraz jedynie zirytuje a ja pozbawię się miłych wspomnień. Lektury "Jeźdźca miedzianego" obawiałam się przy tym chyba najbardziej. Bo to właśnie historia Tatiany i Aleksandra zapoczątkowała u mnie miłość do opowieści osadzonych w czasach II wojny światowej. A niestety, co tu dużo ukrywać, żadna inna powieść Paulliny Simons już mnie tak nie urzekła. Tyle, że w "Jeźdźcu miedzianym" musi być jednak coś wyjątkowego skoro zdołał mnie ponownie tak porwać, tak w sobie rozkochać.
Kiedy wspominam Wam o jakiś ciekawych, godnych polecenia seriach wydawniczych, często przywołuję "Kobiety to czytają" oraz "Leniwą niedzielę" właśnie. Osoby stojące za doborem tytułów wchodzących w skład owych serii muszą mieć zbliżony do mnie gust czytelniczy bo - jak do tej pory - zawsze udawało im się wzbudzić we mnie morze emocji. Prawdą jest jednak, że, celowo czy też przez przypadek, unikałam do tej pory pozycji polskich autorów - właściwie nie wiem dlaczego. Sięgając po "Stojąc pod tęczą" Doroty Schrammek byłam niemal przekonana, że otrzymam satysfakcjonującą lekturę, ale równocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że ten pierwszy raz mogę się co do tego mylić. Ale wiecie co? Cholernie lubię mieć rację.
Bardzo długo przyjmowałam pozycję anty-czytnikową. Mimo niewątpliwych zalet, o których trąbili wszyscy szczęśliwi posiadacze Kundelka- Kindelka, miałam klapki na oczach i uparcie obstawałam przy swoim. Rzucałam argumentami jak z rękawa - że nic nie zastąpi zapachu książki, możliwości jej "obmacania" czy nawet odstawienia na półkę po skończonej lekturze. I wciąż tak uważam, naprawdę. Ale po dwumiesięcznym użytkowaniu własnego Kundelka-Kindelka muszę również przyznać rację zwolennikom czytników. Chociaż tradycyjna forma książki nadal pozostaje moim absolutnym ulubieńcem (i póki co nic nie wskazuje na to by miało to ulec zmianie) zaczynam dostrzegać coraz więcej zalet czytnika - zwłaszcza jeśli, ktoś tak jak i ja, używa go przede wszystkim do czytania książek anglojęzycznych.
Po nieprzyzwoicie obfitym w ciekawe premiery czerwcu, lipiec przyniósł ze sobą coś na kształt rozczarowania i radości równocześnie. Rozczarowania bo mało jest interesujących mnie tytułów a jeśli się już pojawiają to albo a) czytałam już daną pozycje w oryginale, albo b) nie zapoznałam się jeszcze z poprzednimi tomami, albo c) wspominałam o nich w poprzednim miesiącu ale wydawnictwa pozmieniały daty premiery, no a radości bo może przynajmniej mój portfel trochę odsapnie - wiecie, kiedyś trzeba zebrać piniążki na wakacyjny wyjazd a już i tak sporo książek woła do mnie z półek. Jeśli jednak wy mieliście więcej szczęścia w zapowiedziowych łowach koniecznie podrzućcie mi ciekawe propozycje w komentarzach. Człowiek robi się coraz starszy - może już niedowidzi.