Zgodnie z tym co Wam zapowiadałam, kolejny post z cyklu filmowego zakątka ukazuje się w znacznie krótszym odstępie czasu niż to miało miejsce ostatnio. Wraz ze zbliżającą się sesją (która na całe szczęście już za mną) naszła mnie dziwna potrzeba by nadrobić filmowe braki, a premiery jakie pojawiły się na dużym ekranie powodowały, że znacznie częściej wybierałam się do kina. Ósma edycja (coraz bliżej spełnienia postanowienia noworocznego by obejrzeć 52 filmy, a mamy przecież dopiero czerwiec!) jest wyjątkowo pełna akcji - filmy o superbohaterach, szpiegowskie, ale także dwie głośne premiery kinowe w zupełnie odmiennym klimacie. Koniecznie dajcie znać, które z tych filmów już widzieliście, albo chcielibyście zobaczyć.
Długo czekałam na polską premierę debiutu Brit Bennett, prawdopodobnie od dnia gdy wydawnictwo Albatros wymieniło ów tytuł wśród tegorocznych zapowiedzi. Dopiero trzymając swój egzemplarz w dłoniach uświadomiłam sobie, że nie wiem tak naprawdę o czym opowiadają „Matki”. Owszem, w okolicach zagranicznej premiery, książka często przewijała się w Booktubowych filmach, ale potem została zastąpiona głośniejszymi tytułami. Do lektury zasiadłam zatem bez większych oczekiwań i wydaje mi się, że częściowo właśnie dlatego debiut Brit Bennett uderzył we mnie z taką siłą.
Posty przedstawiające Wam moje listy książek jakie chciałabym przeczytać w danym sezonie były dla mnie do tej pory doskonałą mobilizacją. Nawet jeśli na stos TBR trafiały powieści, które do tej pory przerażały mnie swoją objętością, albo poruszaną tematyką, do tej pory zawsze udawało mi się wywiązywać ze swoich planów. Do wiosny. Przy okazji kwietniowego podsumowania zdradziłam Wam, że szansę na to bym zapoznała się z Historią pszczół albo Zaginięciem są raczej niewielkie, bo najzwyczajniej w świecie nie jestem w nastroju do ich czytania, a nie lubię się do czegoś zmuszać. I rzeczywiście nie udało mi się po nie sięgnąć, odsuwając lekturę na bliżej nieokreślone “później”. Czy czuję się z tego powodu wina? Absolutnie nie. Tego rodzaju posty nigdy nie miały być dla mnie przymusem, ale raczej swego rodzaju przypomnieniem: Hej, masz takie świetne pozycje na półce, pamiętasz jeszcze, że zamierzałaś je przeczytać? Z tego właśnie powodu postanowiłam, mimo drobnego niepowodzenia, dalej kultywować tradycje.
Maj od samego początku był miesiącem, w którym oczekiwałam napływ sporej ilości nowości do mojej domowej biblioteczki. Po pierwsze, na początku miesiąca świętowałam urodziny, a jak wszyscy wiemy nowe, pachnące buki są tym co Książkoholicy przyjmują najchętniej w formie prezentu. Po drugie, w maju odbywały się Warszawskie Targi Książki, na które planowałam się wybrać dopóki nie uświadomiłam sobie, że w ten sam weekend w Krakowie ma miejsce Gala Muzyki Filmowej (Gala była fantastyczna, dlatego pomimo Waszych cudownych relacji - jakoś nie żałuję). I wreszcie po trzecie, rozpoczynałam ostatnią sesję na studiach licencjackich, a jak większość z Was pewnie wie, mam tendencje do tego by w obliczu stresu dokonywać spontanicznych zakupów, na poprawę humoru.
Kiedy otrzymuje propozycję zrecenzowania jakiegoś tytułu przed podjęciem ostatecznej decyzji lubię nie tylko zapoznać się pobieżnie z opisem fabuły, ale także zerknąć na opinie innych czytelników na potokach książkowych np. Goodreads. Debiut Louise Jensen nie zbierał może samych pozytywnych recenzji, ale były one na tyle zachęcające, że zdecydowałam się w końcu na to by przeczytać „Siostrę” i sprawdzić na własnej skórze jakie wywoła na mnie wrażenie. Czy słusznie? Chyba tak. Debiut Louise Jensen nie wyróżnił się może szczególnie na tle innych thrillerów, ale równocześnie w swoim gatunku jest to pozycja po prostu dobra.
Mam wrażenie, że jestem jedną z niewielu osób, która nie była rozczarowana lekturą debiutu Pauli Hawkins czyli „Dziewczyny z pociągu”. Daleka jestem od stwierdzenia, że powieść dorównuje poziomem „Zaginionej dziewczynie”, ale nie do końca rozumiem fali negatywnych opinii wśród czytelników. Tym bardziej byłam podekscytowana premierą kolejnej powieści Pauli Hawkins - zwłaszcza, że pierwsze opinie sugerowały, że „Zapisane w wodzie” prezentuje zdecydowanie wyższy poziom niż debiut autorki. Tylko czy jednak jest tak w rzeczywistości?
Nie spodziewałam się, że czerwiec skrywa w zanadrzu tyle cudnych premier. Łudziłam się chyba, że po majowym urodzaju wydawnictwa dadzą nam trochę odsapnąć i zwolnią tempa (najlepiej do października), ale byłam w błędzie. Wiadomo, że nie każdy z poniższych tytułów przemawia do mnie w tym samym stopniu, ale to wciąż sporo bardzo dobrze zapowiadających się pozycji. Starałam się wybrać powieści różnorodne, żeby każdy znalazł coś dla siebie, ale nie wiem czy odniosłam na tym polu sukces. Koniecznie dajcie znać w komentarzach co zainteresowało Was najbardziej.