Uwielbiam maj. To chyba mój ulubiony miesiąc w ciągu całego roku i to nie tylko dlatego że zarówno ja, jak i Złodziejka Książek obchodzimy wówczas urodziny (chociaż na pewno wywiera to ogromny wpływ). Kwiecień traktuje trochę po macoszemu - ledwo się zaczyna a już już z upragnieniem wypatruję jego końca, ale ciężko mi przezwyciężyć to uprzedzenie. W tym roku moje negatywne uczucia zostały tylko spotęgowane - bo pogoda, bo kryzys w związku ze studiami i pisaniem pracy. Pod sam koniec kwietnia musiałam na chwilę zwolnić z lekturą i życiem - odsapnąć, a potem przysiąść z powrotem do pracy. Mniej mnie było na blogu, przy czym nie chodzi mi o publikacje postów, bo te przygotowałam zawczasu, i mniej też było tutaj Was. Ale chyba jest już lepiej. Chyba. I mam nadzieję, że maj przyniesie nam mnóstwo dobrego.
Z twórczością Iana McEwana zetknęłam się po raz pierwszy przed kilku laty - w czasach, kiedy miałam tendencje do sięgania po nieodpowiednie dla mojego wieku historie. Po obejrzeniu „Pokuty” wypożyczyłam książkowy pierwowzór a choć oceniłam go wówczas dobrze, śmiem przypuszczać, że nie wyciągnęłam z tej powieści wszystkiego co możliwe, a może nawet nie do końca ją zrozumiałam. Od pewnego czasu nosiłam się z tym by wrócić do prozy Iana McEwana a polska premiera „W skorupce orzecha” wydawała mi się ku temu idealną okazją - zwłaszcza, że tak bardzo zaintrygował mnie opis.
Zdecydowałam się na lekturę „Ludzi doskonałych” bardzo spontanicznie, przeczytawszy jedynie opis z okładki i pobieżnie zerkając na ogólną ocenę czytelników na portalu Goodreads. Zafascynował mnie koncept autora na fabułę - problematyka genetycznego projektowania ludzi wydała mi się na tyle fascynująca, że nie wahałam się dwa razy. Przeraziłam się dopiero później, kiedy egzemplarz trafił już do moich rąk. Umknęła mi gdzieś informacja, że Peter James otrzymał nagrodę za najlepszy horror 2016 roku i obawiałam się, że „Ludzie doskonali” również reprezentują ten gatunek. Horrory są czymś co, jako osoba bojaźliwa, staram się unikać. Na szczęście nie było jednak powodów do obaw.
Być może zauważyliście już, że mam osobliwą słabość do thrillerów, które poruszają problematykę zaginięcia dzieci. Z niewiadomych nawet dla mnie samej przyczyn, ów motyw w powieściach budzi moje zainteresowanie i to dlatego sięgnęłam po „Dziewięć dni”, „Gdzie jest Mia?”, „Zaginionego” czy też „Córeczkę”, a ostatnio także po pozycje autorstwa Kathryn Croft - kolejną „Córeczkę”. Tak naprawdę, pomijając ogólną problematykę ów tytułu, nie wiedziałam zbyt wiele na jego temat, ale nie wpłynęło to znacząco na mój poziom ekscytacji. Byłam przekonana, że „Córeczka” przypadnie mi do gustu i w gruncie rzeczy się nie zawiodłam.
Ostatnie dni były bogate we wszelakiego rodzaju posty (z tymi promującymi powieść Katharine McGee na czele) i póki co nie zwalniamy tempa. Mam Wam tyle do opowiedzenia, że i tak nie wyrabiam się ze wszystkimi materiałami jakie chciałabym Wam pokazać, a maj szykuje się na nieco zabiegany miesiąc. Nie wybiegajmy jednak tak dalece w przyszłość! Póki co przygotowałam dla Was szósty post z cyklu filmowego zakątka - dla kontrastu z ostatnim, nie ma tu ani jednej premiery kinowej (ale wiemy, że w te akurat kwiecień nie obfitował). Kolejne tytuły z Marvelowskiego uniwersum, science fiction, komedia i bajka - dla każdego coś miłego.
Pamiętam lęk jaki poczułam na wiadomość, że poszczególne tomy Kruczego cyklu znikają z księgarnianych półek a nakład powoli się wyczerpuje. Mimo że byłam dopiero w trakcie lektury „Króla kruków”, przeszukałam oferty internetowych księgarni (bezowocnie) a potem wyszukałam najbliższy Empik, w którym „Złodzieje snów” byli jeszcze dostępni. Zakupiłam egzemplarz z dziwnie pofalowanym rogiem kartek i śladem po naklejce -50% (nie pytajcie dlaczego nie kupiłam go wówczas gdy promocja obowiązywała - nie wiem) a potem odłożyłam go na półkę. Wiadomość o wyczerpującym się nakładzie (patrz. historia z „Pisane szkarłatem”, „Czasem żniw” czy „Szóstką wron”) popychają mnie do irracjonalnych działań. Ale to temat na osobny wpis a ja chciałam Wam po prostu powiedzieć, że uwielbiam „Złodziei snów”.
Chociaż staram się być porządnym Książkoholikiem i postępować zgodnie z tym co mu przystoi, a więc m. in. sięgać po literacki pierwowzór zanim obejrzę jego ekranizacje, nie zawsze mi się to udaje. Czasem przez przypadek, rzadziej z premedytacją zdarza mi się zapoznać z filmem, nie przeczytawszy najpierw książki - czy to dlatego że zależy mi na seansie w kinie a nie mam czasu na lekturę, czy też ze względu na przeczucie, że w takim formacie historia po prostu bardziej przypadnie mi do gustu. Nie pamiętam dlaczego w przypadku „Wody dla słoni” również zanurzyłam “poprawną kolejność poznawania opowieści”, ale film z Robertem Pattisonem i Reese Witherspoon widziałam na tyle dawno, że wszelkie szczegóły z nim związane gdzieś mi umknęły. Bez względu na moją opinie na jego temat, teraz zakochałam się w historii opowiadanej przez Sarę Gruen.
Wiemy kto jest wybrankiem Panny Fuller!
Panna Avery Fuller, mieszkanka tysięcznego piętra i bezpośredni powód naszych wszystkich kompleksów (piękno w tej postaci nie jest naturalne!) ma więcej za uszami niż ktokolwiek z Nas mógłby przypuszczać! Odkąd starszy potomek - Atlas, w tajemniczych okolicznościach opuścił Wieżę, rodzina Fullerów znajdowała się u nas pod stałym nadzorem i miesiące obserwacji wreszcie przyniosły owoc! Wiemy co stoi za markotnym nastrojem Panny Avery!
Być może się mylę, ale w ostatnich dniach odniosłam wrażenie, że „The call. Wezwanie”, debiut irlandzkiego autora, stanowi jedną z głośniejszych premier kwietnia. Możliwe, że efekt ten wywołała dobra promocja ze strony wydawnictwa Czwarta Strona - w końcu kto potrafi się oprzeć cudnym tojkowym zakładom?, a może sukces leży w tym, że powieść polecała trójka topowych zagranicznych booktuberów? Nie wiem. Faktem jest natomiast, że, podobnie jak w przypadku „Diaboliki”, to ekscytacja innych czytelników sprawiła, że sama zainteresowałam się lekturą „The call. Wezwanie”. I chociaż uważam, że nadmiernie entuzjastyczne opinie raczej szkodzą tej historii, jest w debiucie Peadara O’Guilina coś co odróżnia go od innych tytułów.
Urodziłam się w cudnym pokoleniu ludzi, którzy dzieciństwo spędzili na zabawach na zewnątrz zamiast przed komputerem; pierwszy własny telefon komórkowy (który służył jedynie do dzwonienia, bo każde - przypadkowe! - włączenie internetu fundowało mini atak serca) posiadali dopiero w czasach gimnazjum albo nawet później; i pamiętają jeszcze czasy, kiedy gadu-gadu było jedynym komunikatorem komputerowym. Do tej pory pozostaje daleko w tyle jeśli chodzi o technologiczne nowinki (social media pozostaną specjalnością Panny M.). Byłam chyba jedną z ostatnich osób wśród znajomych, która założyła konto na Facebooku (zrobiłam to tylko i wyłącznie na potrzeby rozpoczęcia kontaktu z ludźmi z przyszłej szkoły, nasza klasa odchodziła już wtedy w zapomnienie a ja do tej pory pamiętam lęk przy zakładaniu grupy) i nawet teraz służy mi on głównie do tego by podpatrywać ciekawe profile i identyfikować się z tekstami Kota studenta czy Torbacza Wombata. Nie mam pojęcia do czego tak naprawdę służy Twitter i po co nam Google+. Ale rozumiem istotną rolę social mediów dla blogerów.
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że mamy połowę kwietnia i większość osób zainteresowana tematem książkowych premier już dawno przejrzała zapowiedzi i wybrała te, które interesują ją najbardziej. Mój kronikarski obowiązek nie pozwala mi jednak pominąć tego comiesięcznego zwyczaju publikacji zestawienia najciekawszych zapowiedzi, zwłaszcza, że wśród nich znajduje się kilka prawdziwych perełek. Ostrzegam Was także, że poniższe zestawienie to i tak nic w porównaniu do tego co będzie się działo w maju (zwłaszcza 10!). szkoda, że Światowy Dzień Książki, jak i związane z nim promocje, przypadają na końcówkę kwietnia bo w kolejnym miesiącu zdecydowanie przydałyby mi się jakieś większe rabaty.
Chociaż miałam już okazję czytać powieść autorstwa Liane Moriarty - kilka lat temu, „Kilka dni z życia Alice” - to nie znajomość jej twórczości zachęciła mnie do lektury „Wielkich kłamstewek”. Owszem, poprzednia pozycja pisarki spodobała mi się, ale widocznie nie na tyle by zapisać się na długo w mojej pamięci czy przekonać do zgłębienia naszej literackiej znajomości. Prawdą jest, że gdyby nie serial produkcji HBO, który zbierał niezwykle pozytywne opinie od ludzi, którym ufam w kwestii produkcji telewizyjnych, prawdopodobnie nie sięgnęłabym po „Wielkie kłamstewka”. Nie miałam szczególnych oczekiwań względem tego tytułu i chyba dlatego jestem nim tak miło zaskoczona.
Mam nadzieję, że zdążyliście już pomyć okna, pozamiatać podłogi i ogarnąć jakoś cały bałagan i że teraz macie chwilę dla siebie - czas na odpoczynek czy to z książką, filmem czy po prostu w towarzystwie bliskich osób. Przede mną jeszcze trochę świątecznych obowiązków, ale najgorsze już za mną. Piąta edycja filmowego zakątka, z którą przychodzę do Was w dzisiejszym poście jest wyjątkowo kinowa. Znaczną część prezentowanych produkcji (za wyjątkiem jednego) wciąż możecie obejrzeć w kinach takich multipleksów jak choćby Multikino czy Cinema City, a że w większości są to tytuły, z których wyszłam zadowolona, mam nadzieję, że na coś się skusicie. Każdy powinien zresztą znaleźć coś dla siebie, bo znajdziecie tu zarówno film historyczny, produkcje o superbohaterach, komedie romantyczną czy dramat o nieco filozoficznym charakterze. Z kwietniowych (lub marcowych) premier kinowych chciałabym jeszcze zobaczyć Amok i Dzieciak rządzi (na pewno!), a jeśli starczy czasu - także film z Tomaszem Kotem Biki Blue, ale zobaczymy co z tego wyjdzie ;)
Odkąd dołączyłam do książkowej blogosfery, zaczęłam oglądać zagraniczny booktube i wzmożyłam swoją aktywność na portalu Goodreads (czyt. przestałam ograniczać się jedynie do odznaczania przeczytanych tytułów), coraz rzadziej zdarza mi się sięgać po powieści na temat, których nic wcześniej nie słyszałam. „Córeczka” stanowiła w tym wypadku wyjątek. O powieści Anny Snoekstra dowiedziałam się dopiero w chwili przeglądania zapowiedzi i od razu poczułam się zaintrygowana zarysem fabuły. Na pierwsze negatywne opinie dotyczące debiutu autorki natrafiłam już w momencie, gdy książka znajdowała się w moich rękach, a chociaż postanowiłam sobie, że nie będę się nimi sugerować, niestety jest w nich sporo racji.
Sięgnięcie po powieść holenderskiego pisarza - Hermana Kocha zajęło mi trochę więcej czasu niż chciałabym przyznać sama przed sobą. „Kolacja” wzbogaciła moją biblioteczkę w październiku 2015 roku, podczas wymiany książkowej organizowanej przez portal Lubimy czytać w ramach Targów Książki w Krakowie. Kierując się przynależnością tego tytułu do serii Gorzka czekolada, o której swego czasu nasłuchałam się sporo dobrego, zagarnęłam go razem z dwoma innymi pozycjami. Ostatecznie do lektury natchnęła mnie dopiero jedna z zagranicznych bookstagramowiczek lubująca się w thrillerach i kryminałach. Ale nie do końca tego oczekiwałam.
Nie wie jak to o mnie świadczy, ale nie spostrzegłam się, że w marcu do mojej biblioteczki dotarło tyle nowych tytułów. Od września zeszłego roku skrupulatnie zapisuje w arkuszu pozycje, które do mnie trafiły lub które zakupiłam i zaznaczam czy udało mi się je przeczytać. Chciałabym pod koniec roku zobaczyć czy nie przesadzam z gromadzeniem tak dużej ilości nowych pozycji, poza tym pomaga mi to zachować orientację w egzemplarzach recenzenckich. Postanowiłam wykorzystać tą nietypową jak na mnie skrupulatność i spróbować powrócić do publikowania comiesięcznych stosów, bo wiem jak cieszą one oczy. Początkowo miałam ograniczyć się jedynie do Facebookowego fanpage’a, ale osoby, które mnie tam obserwują i tak na bieżąco wiedzą jakie tytuły do mnie trafiają, a Wy kochani czytelnicy, być może którejś z tych pozycji nie kojarzycie jeszcze z moją osobą.
Kiedy powieść W. Bruce Camerona masowo atakowała niemal z każdego instagramowego konta poświęconego książkom a także z licznych blogów, nie byłam zainteresowana lekturą. Owszem, w życiu prywatnym jestem totalną psiarą i cała historia wydaje się napisana wręcz specjalnie pod moje upodobania, ale przeszkadzała mi ta nachalna akcja reklamowa w wirtualnej społeczności Książkoholików i chciałam chwilę odczekać przed czytaniem. Co zmieniło moje zdanie? Tak naprawdę kilka nakładających się na siebie czynników. Znowu uległam Biedronkowej promocji a na dodatek postanowiłam jednak wybrać się na seans ekranizacji „Był sobie pies”. I nie żałuję lektury.
Nie chciałam zwlekać zbyt długo z lekturą trzeciego - finalnego już tomu trylogii Grisza. Żeby nie zapomnieć ważnych dla fabuły informacji i bohaterów, ale przede wszystkim żeby nie stracić zainteresowania opowiadaną przez Leigh Bardugo historią. Jeśli uważnie śledzicie moją “literacką wędrówkę”, wiecie że „Szturm i grom” spodobał mi się o oczko mniej niż pierwszy tom trylogii a kolejne negatywne opinie dotyczące całej serii nie pomagały mi utrzymać uczucia ekscytacji, tak samo zresztą jak spoilery dotyczące wielkiego finału. Kiedy zamknęłam swój egzemplarz „Ruiny i rewolty” nie poczułam rozczarowania, ale nie rozumiem zachwytów nad całą serią za granicą.
Im więcej powieści New Adult czytam, tym bardziej dostrzegam trudności piętrzące się przed autorami historii tego gatunku. Przy mnogości podobnych pozycji muszą nadać własnej opowieści chociaż delikatny powiew świeżości; połączyć pasję i namiętność z nutą romantyzmu; i najlepiej zatroszczyć się o to by wątek romantyczny nie był jedynym elementem fabuły. Być może dlatego coraz trudniej jest mi znaleźć powieść, która w pełni sprosta moim oczekiwaniom. Historia Leisy Rayven posiada spory potencjał, ale, pomimo że lektura przyniosła mi ogrom emocji, oczekiwałam czegoś więcej.
Właściwie nie wiem dlaczego doszłam do wniosku, że twórczość Lucindy Rikey będzie zbliżona do tego co kryją w sobie powieści Kate Morton. Być może utkwiło mi gdzieś w pamięci, że historie spod jej pióra także przeplatają wątki z przeszłości z tymi, które są nam współczesne; a może zasugerowałam się szatą graficzną utrzymaną w podobnym klimacie. Bez względu na to jakim tropem podążył tym razem mój umysł, od jakiegoś czasu przymierzałam się już do lektury którejś z powieści Lucindy Riley. „Siedem sióstr” przekonało mnie spośród pozostałych tytułów zwłaszcza nawiązaniem do mitu o konstelacji Siedmiu sióstr, ale także zaskakująco pozytywnymi recenzjami zagranicznych czytelników.