Wiecie jak to jest, kiedy człowiek ma za dużo wolnego czasu - przychodzi mu do głowy milion myśli na minutę i momentami sam już nie nadąża nad własnym tokiem rozumowania. Ostatnimi czasy dużo zastanawiałam się nad ideą publikowania postów z podsumowaniami, a dokładnie tym w jaki sposób zmienić ich formę by były dla Was ciekawsze, albo chociaż przydatniejsze. Nie chodzi nawet o to, że ich dotychczasowa forma mi się znudziła - po prostu zaczęłam dostrzegać minusy takiego rozwiązania i chciałam chociaż wypróbować coś nowego. W Booktubowych wrap upach* zawsze najbardziej przyciąga mnie możliwość zapoznania się z opiniami danej osoby na temat kilku czy też kilkunastu tytułów za jednym razem, a spójrzmy prawdzie w oczy - oceny jakie wystawiam wszystkim przeczytanym pozycjom w danym miesiącu raczej trudno nazwać “opiniami”. I chciałabym wypróbować coś podobnego w formie pisanej. Wiem, że czytam stosunkowo dużo, ale zobaczymy jak tego typu posty przypadną Wam do gustu. Ale najpierw kilka statystyk.
Wspominałam już o tym mimochodem, ale od pewnego czasu tęskniłam za lekturą jakiejś lekkiej, ciepłej historii miłosnej, która klimatem idealnie pasuje mi do letniej, wakacyjnej pory. Nie jest to dokładnie ten typ powieści po jaki sięgam zbyt często i dlatego taką trudność sprawiło mi znalezienie odpowiedniego tytułu na półkach. Na przeciw moim oczekiwaniom wyszło jednak wydawnictwo Bukowy Las. „Odległość między Tobą a mną" autorstwa Jennifer E. Smith tak idealnie wydawało się wpasowywać w mój aktualny nastrój czytelniczy, że w momencie, gdy powieść trafiła w moje ręce, nie zastanawiałam się nawet dwa razy czy powinnam wstrzymać się chwilę z lekturą.
Jeśli jesteście ze mną już jakiś czas, co najmniej od początku roku, wiecie, że „Gniew i świt" był jedną z tych premier, na które oczekiwałam z niecierpliwością, odliczając kolejne dni do premiery. Zamierzałam wybrać się 1 marca do stacjonarnej księgarni, porwać jeden egzemplarz z półki i zaszyć się w jakimś cichym kącie nad lekturą. Nie wyszło. Zawirowania w związku z lutowym Epikboxem sprawiły, że musiałam się wstrzymać z realizacją swojego planu żeby zminimalizować szansę na zdublowanie egzemplarza. W końcu sięgnęłam po „Gniew i świt" pod koniec kwietnia, nieco zaskoczona tym, że powieść Renee Ahdieh nie zdobywa szturmem zakamarków książkowej blogosfery.
Nie uważam samej siebie za osobę płytką i nie oceniam poszczególnych lektur na podstawie ich okładek. Ale, żeby być w pełni szczerą z Wami i samą sobą, muszę dodać, że zdarza się, że to właśnie oprawa zwraca moją uwagę na jakąś pozycję. Tak też było w przypadku powieści Sylwii Zientek - „Hotel Varsovie. Klątwa lutnisty". Kiedy natomiast dowiedziałam się, że historia ta jest sagą rodzinną i przybliża losy pewnych właścicieli hotelu w różnych momentach historii, w Warszawie, wiedziałam, że będę chciała kiedyś się z nią zapoznać.
Należę do tego grona czytelników, którym trudno wskazać ulubiony gatunek literacki, bo sięgają po niezwykle różnorodną literaturę, w zależności od aktualnego nastroju. Powieści New Adult jeszcze nie tak dawno były pozycjami,w które zaczytywałam się najchętniej, zwłaszcza gdy nie byłam pewna na co dokładnie mam ochotę, obecnie jednak zdecydowanie ograniczyłam ich lekturę. Do twórczości Kim Holden mam jednak ogromny sentyment i na premierę „O wiele więcej" czekałam z niecierpliwością, nawet gdy dowiedziałam się, że targetem autorki jest nieco starszy czytelnik niż "młody dorosły".
„Zakazane życzenie" było pierwszą powieścią Young Adult utrzymaną w klimatach arabskich, która wzbogaciła moją domową biblioteczkę i równocześnie ostatnią pozycją tego typu jaką przeczytałam- po „Buntowniczce z pustyni" i „Gniew i świt". Nie zwlekałam z lekturą dlatego że nie byłam ciekawa historii spisanej przez Jessikę Khoury, po prostu czekałam na moment aż opadnie nieco moja irytacja w związku z EpikBoxem (którego „Zakazane życzenie" było częścią, a na dodatek książka przestanie atakować mnie z każdego zakątka książkowego Internetu. Pozycja miało wysoko postawiona poprzeczkę, ale i tak udało jej się miło mnie zaskoczyć.
Co prawda w ostatnim poście z cyklu filmowego zakątka wspominałam Wam, że w okresie wakacji oglądam więcej filmów, ale uspokajam Was - kolejne pięć produkcji, o których Wam zaraz opowiem nie obejrzałam w okresie jaki minął od poprzedniej notki. Po prostu, wielokrotnie powracająca wymówka, której w tej chwili z pewnością macie już dawno dość, przez przygotowania do licencjatu narobiłam sobie trochu zaległości, a chciałabym się z nich jak najszybciej wygrzebać. Dzisiejsze "wydanie" jest wyjątkowo kinowe - wszystkie produkcje za wyjątkiem jednej oglądałam na dużym ekranie, a część z nich z pewnością sami możecie jeszcze znaleźć w repertuarze przy wakacyjnym przestoju. Miłego czytania, a potem - oglądania ;)
Są takie książki, które budzą spore zainteresowanie czytelników jeszcze przed oficjalną premierą - znajdując się w czołówce najbardziej oczekiwanych tytułów - a potem jakoś słuch po nich ginie w natłoku innych nowości wydawniczych. A „Tysiąc pięter" autorstwa Katharine McGee, przynajmniej biorąc pod uwagę zagraniczny booktube, jest jedną z nich. Mam wrażenie, że odkąd pozycja ta faktycznie trafiła na półki nie słyszałam za wiele opinii na jej temat. Nie zmienia to jednak faktu, że polska premiera nie obyła się bez rozgłosu - wydawnictwo Moondrive jak zwykle pod tym względem nie zawodzi, a i blogerzy, w tym ja sama, dorzucili swoje trzy grosze plotkarskimi postami. Tylko czy rzeczywiście warto?
Jeśli jesteście ze mną już jakiś czas i chociaż mniej więcej kojarzycie powieści o jakich Wam opowiadam, być może pamiętacie poprzednią pozycję Lucindy Riley jaką czytałam, czyli „Siedem sióstr". Chociaż już wtedy, tuż po lekturze, uważałam, że nie jest to historia pozbawiona wad, byłam wystarczająco zaintrygowana by wyrazić chęć zapoznania się z kolejnymi tomami. I kiedy rzeczywiście „Siostra burzy" doczekała się polskiej premiery, nie zastanawiałam się dwa razy przed sięgnięciem po lekturę. A nawet jeśli drugi tom spodobał mi się ociupinkę mniej, wciąż uważam że seria - jako całość - pozytywnie wyróżnia się na tle innych powieści.
Nie wiem czy pod tym względem pozostajecie podobni do mnie samej, ale nawet w czasach gdy zazwyczaj stroniłam od oglądania filmów, wakacje były okresem gdy z natężoną intensywnością nadrabiałam zaległości (zresztą, teraz też zamierzam to zrobić). Z tym większym entuzjazmem zasiadłam więc dzisiaj do tworzenia kolejnego posta z cyklu filmowego zakątka. Większość z tytułów, które Wam dzisiaj przedstawiam nie są nowościami i nie obejrzycie ich już na kinowym ekranie, ale za to powinniście je znaleźć na innych źródłach. Produkcje są skrajnie różne - przez animacje po dramaty i tragikomedie, liczę więc że znajdziecie coś dla siebie.
Nie spodziewałam się, że informacja o premierze „Wszystko, co w Tobie kocham" czyli kontynuacji serii o miasteczku Hartwell wywoła we mnie tyle entuzjazmu. To prawda, pierwsze spotkanie z twórczością Samanthy Young wspominam raczej miło, ale równocześnie nie była to powieść, która w jakiś szczególny sposób by mnie zachwyciła. Widocznie jednak zauroczyła mnie atmosfera fikcyjnego miasteczka Hartwell i w momencie wzmożonego stresu, instynktownie zapragnęłam do niego powrócić. Narzekać nie zamierzam, zwłaszcza że kolejne spotkanie z historią Samanthy Young wywołało we mnie jeszcze cieplejsze uczucia.
W przygotowywaniu comiesięcznych zestawień interesujących zapowiedzi książkowych jest coś z masochizmu. Kiedy człowiek przygląda się wszystkim tym cudownym tytułom, niemal automatycznie nachodzi go ochota na ich przeczytanie i powstrzymanie się przed wrzuceniem do koszyka kilku (a niekiedy nawet kilkunastu) tytułów na raz, wymaga ogromnej samokontroli. Nie poradzę jednak nic na to, że ów czynność sprawia mi samej mnóstwo frajdy. W lipcu udało mi się ograniczyć ów listę do dziesięciu tytułów. Nie wszystkie z nich budzą we mnie równie żywe emocje, ale lektury większości z pewnością bym nie odmówiła. Jak zwykle, starałam się nie ograniczać gatunkowo, ale wśród wymienionych pozycji dominują młodzieżówki i powieści na pograniczu thrillera i kryminału. Mam nadzieję, że znajdziecie coś, co Was zainteresuje.
Nie wstydzę się tego i nie ukrywam, że znaczna większość tytułów po jakie sięgam należy do tzw. literatury rozrywkowej, ale z drugiej strony jest we mnie także coś z czytelniczego snoba. Lubię wiedzieć jakie pozycje zbierają uznanie wśród krytyków i kto zostaje laureatem prestiżowych nagród literackich. A od czasu do czasu potrzebuje sięgnąć po historię, w której istotne są nie tylko walory czysto rozrywkowe. Wiedziałam, że będę chciała zapoznać się z powieścią napisaną przez Colsona Whiteheada, nawet jeśli nie byłam przekonana czy będę ją w stanie w pełni docenić. I chociaż rzeczywiście „Kolej Podziemna. Czarna krew Ameryki” nie zachwyciła mnie tak jak niektórych czytelników, nie żałuję lektury.
Na pewno zauważyliście, że w ostatnich dniach byłam nieobecna zarówno na blogu jak i Instagramie. Chociaż sesję egzaminacyjną zakończyłam już pod koniec maja, 27 czerwca odbywała się moja obrona i sporo czasu poświęciłam na powtarzanie najważniejszych zagadnień i wypełnianiu pewnych formalności. Kiedy z kolei szczęśliwi się już obroniłam (i to na 5!), wyjechałam na krótki wypad do Pragi i nie miałam wówczas czasu ani głowy do pisania. Mam tylko nadzieję, że powrót na dawne tory nie zajmie mi dużo czasu i szybko uda mi się nadgonić wszelkie zaległości.