Są książki, których premiera odbija się echem w książkowych zakamarkach Internetu. Najczęściej są to pozycje znanych, popularnych w Polsce autorów, ale nie jest to reguła bez odstępstw. Kilka miesięcy temu szum wywołała powieść angielskiej autorki, która dopiero debiutuje na naszym rynku - „Co kryją jej oczy”. Zarówno nasz jak i zagraniczny wydawca rozpisywali się o szokującym zakończeniu (powstał nawet hashtag #WTFThatEnding), a ja zgrzytałam ze złości zębami, że nie mogę przekonać się na własnej skórze o co w tym wszystkim chodzi, zwłaszcza że pozycja zbierała dodatkowo bardzo dobre opinie. W końcu kupiłam swój własny egzemplarz i zabrałam go w podróż pociągiem do Wrocławia i jeszcze raz jako tzw. “lekturę tramwajową”. Tylko widzicie, czuję się trochę oszukana historią.
Nie wiem dlaczego, ale, pomimo że powieść Rene Denfeld kilkakrotnie przewinęła mi się przed oczami na zagranicznym booktubie czy też bookstagramie, nie miałam absolutnie pojęcia o czym opowiada. Decydując się na lekturę, jedynie pobieżnie rzuciłam okiem na opis z tyłu okładki. Zasugerowałam się blurbem autorki „Cyrku nocy"i przekonaniem, że widziałam ów powieść w "rękach" zagranicznych czytelników. A chociaż po pierwszych kilku stronach zastanawiałam się czy nie zrobiłam błędu, pod koniec lektury byłam już całkowicie oczarowana prozą Rene Denfeld.
O tym, że powinnam zapoznać się z twórczością Petera Maya wiedziałam już od dawna. Wiadomość o tegorocznej premierze jego powieści wzbudziła spory entuzjazm m.in. na facebookowym fanpage'u Kawiarenki Kryminalnej, który od jakiegoś czasu jest moim niezawodnym źródłem rekomendacji jeśli chodzi o kryminały, thrillery czy inne powieści “z dreszczykiem”. W tym wypadku nie potrzebowałam więc już dalszej zachęty i kiedy tylko „Na gigancie” trafiło do mojej biblioteczki, znalazło się na szczycie stosu do przeczytania. Powiem szczerze, absolutnie nie tego oczekiwałam co nie oznacza równocześnie, że czuję się w jakiś sposób rozczarowana lekturą.
Tegoroczne wakacje nie są okresem, na który w przyszłości będę spoglądać z sentymentem i uśmiechem wymalowanym na twarzy, mimo że teoretycznie nie dzieje się tak naprawdę nic złego. Odkąd skończyłam w czerwcu pewien etap studiów, a może nawet odrobinę wcześniej, często miewam tzw. gorsze dni. Dni, kiedy łatwo wytrącić mnie z równowagi i sprowokować do płaczu; i dni, w których nie mam ochoty absolutnie na nic, a już na pewno nie na pracę nad blogiem. Na przestrzeni przeszło sześciu lat zdradziłam Wam między wierszami sporo informacji z mojego prywatnego życia, ale mimo wszystko zasiadając do klawiatury staram się przesiewać pewne informacje i utrzymać książkowy charakter bloga. Nie zamierzam tego teraz zmieniać, ale doszłam do wniosku, że zasługujecie na kilka słów wyjaśnienia dlaczego niekiedy publikuje codziennie coś nowego, a innym razem znikam na przeszło tydzień bez jakiegokolwiek wyjaśnienia. Jeżeli takie dni ciszy będą się powtarzać i obniży się także moja aktywność na social mediach, nie oznacza to, że rezygnuję z blogowania, ale że potrzebuję nieco czasu, żeby zebrać się w garść.