Kilka miesięcy temu miałam już okazję czytać powieść autorstwa Jenny Blackhurst. Jej „debiut” na polskim rynku wydawniczym - „Zanim pozwolę Ci wejść” nie był może thrillerem szokującym i zapadającym w pamięci, ale moje wrażenia z lektury były na tyle przyjemne, że z chęcią sięgnęłam po kolejną powieść autorki. „Czarownice nie płoną” znacząco odbiegają klimatem od poprzedniej pozycji, ale pokazują też pewien progres Jenny Blackhurst jako pisarki. Poza tym, doskonale wpisują się w październikową-halloweenową atmosferę.
Imogen Reid wraca po latach w swoje rodzinne strony. Po tym jak straciła prace potrzebuje miejsca, gdzie mogłaby otrzymać świeży start. Razem z mężem wprowadza się do swojego rodzinnego domu, ale już pierwsze chwile spędzone w miasteczku nie wróżą niczego dobrego. Wówczas Imogen po raz pierwszy spotyka Ellie - dziewczynkę, która straciła podczas pożaru całą swoją rodzinę i teraz zamieszkuje u rodziny zastępczej, i którą część mieszkańców wydaje się postrzegać jako wcielenie zła i czarownice. Kobieta od pierwszej chwili czuje dziwną bliskość z Ellie, a kiedy zostaje ona jej podopieczną, postanawia za wszelką cenę pomóc dziewczynce.
Jenny Blackhurst zdecydowanie udaje się od pierwszych stron wykreowanie ciężkiej, niepokojącej atmosfery, gdzie odczuwamy jakieś zbliżające się widmo zagrożenia i w której wyczuwalna jest także pewna dwuznaczność. Autorka pogrywa z czytelnikiem w pewną grę - z jednej strony notorycznie kwestionuje możliwość istnienia jakichkolwiek ponadnaturalnych zdolności, a z drugiej potęgując wrażenie obecności jakichś nienazwanych sił w miasteczku. Trochę obawiałam się kierunku jaki ostatecznie obierze w powieści Jenny Blackhurst, bo, jak być może pamiętacie, wątek paranormalny absolutnie nie przekonał mnie w przypadku „Co kryją jej oczy” Sarah Pinborough, ale w moim odczuciu „Czarownice nie płoną” proponują w tym zakresie całkiem ciekawe rozwiązanie.
Podobnie jak w przypadku „Zanim pozwolę Ci wejść”, tak i „Czarownice nie płoną” przedstawiają historię z naprzemiennej perspektywy Imogen i Ellie, co jest o tyle dobrym pomysłem, że daje czytelnikowi lepszy pogląd na wydarzenia w miasteczku, jak i relacje która zaczyna łączyć kobietę z dziewczynką i która stanowi istotny fragment powieści. Obie te kreacje w ciekawy sposób się uzupełniają, ale Ellie zdecydowanie stanowi barwniejszą postać. Jest to bowiem bohaterka bardzo niejednoznaczna, budząca w jednej chwili współczucie a w kolejnej - trudny do sprecyzowania lęk. W kontekście postaci Ellie pojawia się ponad to obraz jej relacji z rówieśnikami - uchwycenie bolesnej prawdy, że czasami dzieci bywają okrutne i mogą zadać najwięcej cierpienia.
Wątek zbudowany wokół Imogen nie jest może rozczarowujący, ale cechuje go pewna wtórność. Mamy do czynienia z dojrzałą kobietą, która ma za sobą trudne dzieciństwo i skrywa jakąś tajemnice - jestem przekonana że natrafiliście na ten motyw już w jakimś innym thrillerze. Powieść Jenny Blackhurst pod pewnymi względami broni się jednak w tym zakresie - to właśnie te powodu stanowią doskonałą argumentację dla zaangażowania Imogen w życie dziewczynki. Ostrzegam też, że to ten typ bohaterki z którą trudno sympatyzować przede wszystkim przez wzgląd na sposób w jaki traktuje swojego męża, ale też brak profesjonalizmu i stawianie swojej osoby w centrum uwagi. Nie jest to w moim odczuciu wada powieści, ale wiem że niektórzy z Was preferują czytać o postaciach, z którymi mogą się czuć zżyci.
„Czarownice nie płoną” to lektura, którą czyta się bardzo szybko - głównie przez wzgląd na krótkie rozdziały i pewne uczucie niepewności jakie wywołuje w czytelniku. Jenny Blackhurst tworzy niesamowity klimat a gdzieś między wierszami pisze o rzeczach ważnych i trudnych, no i naprawdę zostawia czytelnika z uczuciem ciarek na plecach. Widzę progres jaki dokonała autorka i tym bardziej nie mogę się doczekać co pokaże dalej.
Czarownice nie płoną, Jenny Blackhurst; tłum. Izabela Matuszewska; wydawnictwo Albatros; Warszawa 2018 ★★★★☆
A za możliwość lektury jak zwykle dziękuję wydawnictwu Albatros
Są takie powieści, które bardzo trudno jednoznacznie przypisać do konkretnego gatunku literackiego i przekonałam się o tym kilkakrotnie na przestrzeni ostatnich kilku tygodni. Błędne określenie gatunku, albo nawet nieodpowiednie porównanie do jakiegoś popularnego tytułu może z kolei przyciągnąć nieadekwatną do treści grupę odbiorców i zapewnić falę negatywnych opinii. Taka sytuacja miała miejsce za granicą w przypadku „Rozstania” Katie Katimury, a w pewnym stopniu także u nas w odniesieniu do „Roku we mgle” Michelle Richmond. Zdecydowanie nie jest to bowiem klasyczny thriller.
Abigail znajduje się u progu całkiem nowego życia - wkrótce ma zostać nie tylko żoną Jake’a, ale też matką dla jego sześcioletniej córeczki Emmy. Wystarcza jednak kilka sekund by zniszczyć wizję ich przyszłego życia. Abigail traci z oczu dziewczynkę dosłownie na chwilę potrzebną do wykonania fotografii - tyle jednak wystarcza by Emma zniknęła bez śladu z plaży. Rozpoczynają się poszukiwania, a równocześnie kobieta rozpaczliwie stara się odtworzyć ostatnie chwile z Emmą, coś co ułatwiłoby jej znalezienie. Co wydarzyło się na plaży?
Punktem wyjścia dla fabuły rzeczywiście jest motyw zaginięcia dziecka, a więc temat, który często przewija się w thrillerach. Ale tak jak wspominałam na wstępie - nie jest to klasyczny przedstawiciel gatunku. Tajemnica zaginięcia Emmy stanowi zaledwie niewielki fragment fabuły, a sporo scen z nią związanych odgrywa się niejako „poza sceną”. Historia jaką opowiada Michelle Richmond jest wyraźnie ukierunkowana na postać narratorki - Abigail. Sporą część powieści stanowią rozwlekłe opisy i to nie tylko takie dotyczące otaczającej kobietę rzeczywistości, ale także rozważań na temat fotografii, pamięci a niekiedy nawet matematyki.
Zaproponowana przez Michelle Richmond narracja jest bardzo specyficzna i ja sama potrzebowałam chwili by do niej przywyknąć - do tego, że bardzo rzadko obserwujemy wydarzenia „bezpośrednio”; że Abigail wspomina tylko pewne wydarzenia i wzbogaca je dziwnymi, czasami nieco nie na miejscu rozważaniami np. obliczając na podstawie wzorów matematycznych w jakim rejonie może znajdować się Emma, biorąc pod uwagę czas od jej zaginięcia i sposób podróżowania potencjalnego porywacza. Trochę przeciwnie niż w przypadku powieści JP Delaney’a, gdzie podobał mi się początek powieści, a rozczarowało zakończenie, zaczęłam jednak doceniać prozę Michelle Richmond.
Na początku rozdziałów często pojawia się wzmianka ile czasu upłynęło od chwili zaginięcia Emmy, co w pewnym sensie zwraca uwagę czytelnika na subtelne zmiany w życiu Abigail i społeczności zaangażowanej w pewnym zakresie w proces poszukiwania. Michelle Richmond pisze o tym w jaki sposób ów wydarzenie wpłynęło na życie kobiety - podkreśla poczucie winy, rozpaczliwe próby odtworzenia feralnego dnia (czasami powodując u czytelnika poczucie wtórności) i powolny rozpad więzi Abigail i Jake’a. I radzi sobie w tym temacie bardzo dobrze. A chociaż wiem, że niektórzy zarzucają autorce „filmowe zakończenie”, jest w nim raczej słodko-gorzki posmak i sama nie chciałabym innego finału.
Nie do końca tego spodziewałam się po lekturze „Roku we mgle”, ale też i nie traktowałbym tego w kategorii wad. To przekonujące i emocjonalne studium kobiety pogrążonej w rozpacz i poczuciu winy. Dobry wybór dla czytelników lubujących się w powieściach obyczajowych z elementem tajemnicy. Ja jestem ciekawa co jeszcze skrywa autorka.
Rok we mgle, Michelle Richmond; tłum. Krzysztof Uliszewski; wydawnictwo Otwarte; Kraków 2018 ★★★☆☆
Za możliwość lektury dziękuję wydawnictwu Otwarte
Odnoszę wrażenie, że powieść Almy Katsu budziła ogromne zainteresowanie i to nawet jeszcze przed oficjalną premierą. Głód” często figurował w zestawieniach najbardziej wyczekiwanych pozycji tej jesieni i wcale mnie to nie dziwi - już sama obietnica fabuły, nawiązanie do słynnej Wyprawy Donnera, brzmi bowiem fascynująco. Na całe szczęście nie jest to też jeden z tych przypadków, gdzie na obietnicach się kończy - „Głód” zdecydowanie stanowi jedną z najbardziej oryginalnych i ciekawych opowieści, po jakie miałam okazję sięgnąć.
Wyprawa Donnera wyrusza w 1846 roku do Kaliforni w poszukiwaniu lepszego życia i możliwości spełnienia marzeń. Po tygodniach ciężkiej podróży znajdują się jednak na rozdrożu - muszą podjąć decyzję czy obrać dobrze udokumentowaną ścieżkę czy raczej drugą - niezbadaną, ale za to odczuwalnie krótszą. Wybór dokonany przez pioniera wyprawy Donnera stanowi początek tragicznej historii. Zaczyna brakować żywności, narastają konflikty wewnątrz grupy i rozprzestrzenia się dziwna choroba. Klątwa, błędny wybór, a może zwykły pech… Wyprawa Donnera nieubłaganie zmierza do tragicznego finału.
„Głód” jest powieścią inspirowaną historią rzeczywistej wyprawy grupy pionierów do Kaliforni, nazwanej od nazwiska „lidera” Wyprawą Donnera. Alma Katsu zaczerpnęła z historii sylwetki swoich bohaterów (a przynajmniej ich tożsamość) i pewne wydarzenia mające miejsce podczas wyprawy, o których nie wspominam na wypadek gdybyście nie słyszeli wcześniej nic na ten temat. Sama powieść stanowi z kolei swego rodzaju próbę odpowiedzi na pytanie - co mogło wydarzyć się na szlaku żeby doprowadzić do tak tragicznego finału?; i pojawia się tu pewien paranormalny twist. Zastanawiam się czy dla czytelnika, który zna historię Wyprawy Donnera i losy poszczególnych bohaterów, lektura „Głodu” może okazać się interesująca, ale, chociaż nie mogę tego stwierdzić z własnego doświadczenia, wydaje mi się to możliwe - siła powieści tkwi bowiem nie tylko w fabule.
Sam początek „Głodu” charakteryzuje nieco powolne, niespieszne tempo - Alma Katsu daje czytelnikowi czas na to by poznał nieco sylwetki bohaterów, co jest na tyle przydatne, że mamy do czynienia z licznym gronem postaci i ciągłymi zmianami perspektywy. Przyznaję, że odnalezienie się w historii wymagało ode mnie nieco czasu i skupienia, dalsza lektura jest jednak tego warta. Odrzucając na chwilę na bok kwestię samej wyprawy - Alma Katsu tworzy skomplikowane, niejednoznaczne postacie, za którymi stoją fascynujące, nierzadko poruszające historie. Dotyka też tematu człowieczeństwa - stawia przed uczestnikami wyprawy różne trudności; wyzywa ich do tego by pokazali do czego są zdolni by obronić siebie i swoich bliskich; i pyta o to czy są sytuacje, w których mamy prawo wartościować życie jednego człowieka ponad drugiego i decydować o jego losie.
„Głód” jest lekturą, która powoduje uczucie dyskomfortu. Alma Katsu wbija pewne „szpile” - sprawia, że na krótki moment kwestionujemy własną moralność. Nie wspominając o tym, że jest to powieść miejscami… cóż, ohydna - nie tyle przez swoją graficzność, co sugestywność. Ale posiada też niesamowity klimat. Alma Katsu sprawia, że w trakcie lektury odczuwamy atmosferę niepokoju, rosnącej nieufności, izolacji i czyhającego „z rogiem” zagrożenia.. I chyba właśnie w tym przede wszystkim tkwi siła „Głodu”.
Nie da się ukryć, że „Głód” autorstwa Almy Katsu nie jest lekturą przeznaczoną dla każdego czytelnika. Tematyka poruszona w powieści, jak i sugestywne aluzje sprawiają, że osoby charakteryzujące się pewną wrażliwością w zakresie „niesmacznych obrazów”, raczej powinny wstrzymać się od lektury. Równocześnie jednak uważam, że Alma Katsu nie operuje tymi obrazami bez powodu - że to doskonała lektura dotykająca tematyki człowieczeństwa i moralności; obdarzona niesamowitym klimatem. Ja polecam, zwłaszcza w tym jesienno-halloweenowym okresie, kiedy klimatyczne opowieści mają szczególną wartość.
Głód, Alma Katsu; tłum. Danuta Górska; wydawnictwo Albatros; Warszawa 2018 ★★★★☆
Za możliwość lektury dziękuję wydawnictwu Albatros
Gdyby nie to, że w chwili, gdy kończyłam lekturę „Wędrownych ptaków” kolejna powieść z serii, czyli „Zamarznięte serca” właśnie, znajdowała się już na mojej półce, prawdopodobnie nie zdecydowałabym się na jej lekturę. Nie jest tajemnicą, że Karolina Wilczyńska nie zdołała we mnie wywołać cieplejszych uczuć względem swoich bohaterek z ulicy Kwiatowej i miałam poważne wątpliwości czy następny tom z cyklu będzie w stanie zetrzeć to negatywne wrażenie. Muszę jednak zgodzić się z większością czytelników - „Zamarznięte serca” prezentują się lepiej niż poprzedniczka, ale wciąż nie jest to dokładnie taki poziom jakiego bym sobie życzyła.
Liliana stara się jakoś odnaleźć w nowej roli - opiekunki zbuntowanej nastolatki. Kobieta przywykła do wyzwań związanych prowadzeniem własnej firmy, ale teraz rzeczywistość zdaje się ją przytłaczać. Liliana jest zaskoczona oskarżeniami jakie zostają rzucone jej partnerowi, ale to stawienie czoła demonom z przeszłości wydaje się największym problemem. Chociaż Malwina, Róża i Wiola zmagają się z własnymi problemami, oczekują się nieoczekiwanym wsparciem dla kobiety.
„Zamarznięte serca” to powieść, która zdecydowanie najlepiej sprawdza się jako kontynuacja - fabuła zaczyna się niejako od środka, brak jakiegokolwiek wprowadzenia w historię i jeśli nie czytaliście pierwszego tomu, możecie mieć problem z tym aby wczuć się w lekturę i ją docenić. Karolina Wilczyńska korzysta ze sprawdzonej już formy narracji. Powieść podzielona zostaje na cztery części, z perspektywy każdej z bohaterek, przy czym ta z punktu widzenia Liliany pozostaje najdłuższa. Niestety, znowu pojawiają się także bezpośrednio zwroty do czytelniczki-przyjaciółki co brzmi infantylnie i sztucznie. Ale nie jest też tak, że „Zamarznięte serca” powielają wszystkie mankamenty pierwszego tomu.
Przede wszystkim, przez to że w powieści znajduje się mniej scen, w których uczestniczą wszystkie cztery przyjaciółki, w trakcie lektury kolejnych „części” nie towarzyszy wrażenie wtórności. Poza tym Liliana stanowi po prostu w moim odczuciu ciekawszą postać niż Malwina - pomimo trudnej sytuacji, kobieta nieustannie wykazuje się zaradnością i pewnym opanowaniem. „Zamarznięte serca” nie unikają tematów trudnych, na pierwszy plan wysuwa się zwłaszcza problematyka molestowania, ale całość zostaje utrzymana raczej w lekkim stylu.
Chociaż „Zamarznięte serca” były jedną z powieści umieszczoną w zeszłorocznej świątecznej paczce, nie jest to historia, którą należy czytać wyłącznie w okolicach Bożego Narodzenia. Na świąteczną atmosferę składa się zaledwie jedna scena. Muszę oddać Karolinie Wilczyńskiej, że w końcu udało jej się mnie nieco zaangażować w fabułę - choć głównie w wątki skupione wokół postaci Liliany i Róży. A mieszkańcy Kielc powinni dodatkowo docenić, że autorka stara się przybliżyć topografię miasta - miejsca i lokale.
Wciąż trzymam się przeświadczenia, że Karolina Wilczyńska nie w pełni wykorzystuje potencjał tkwiący w jej historiach. Nadal, przede wszystkim, przeszkadza mi narracja, ale prawdopodobnie w tym cyklu nie ulegnie już ona zmianie. Doceniam jednak to, że widać różnice w poziomie pierwszego i drugiego tomu i zniwelowanie chociaż niektórych mankamentów. Czy sięgnę po kontynuacje? Nie wiem. Nie jest to mój priorytet, ale wątek Róży, na którym skupia się trzeci tom, jednak mnie ciekawi. Zobaczymy czy nadarzy się ku temu okazja.
Zamarznięte serca, Karolina Wilczyńska; wydawnictwo Czwarta Strona; Poznań 2017 ★★★☆☆
Twórczość Katarzyny Bereniki Miszczuk stanowi dla mnie pod pewnymi względami zagadkę. Kilkakrotnie miałam już okazję zapoznać się z historiami spod jej pióra, ale chociaż przyznaję, że spełniły swoją rozrywkową funkcję, wciąż nie do końca odkryłam w czym tkwi ich fenomen (mający odzwierciedlenie choćby w wygranej w plebiscycie Lubimyczytac.pl). Gdyby nie to, „Kwiat paproci” jest cyklem, w którego lekturę zaangażowała się także Pani Mama, prawdopodobnie wcale nie sięgnęłabym po „Noc Kupały”. A jeśli dzielimy pewien moment szczerości, nie jestem do końca przekonana czy naprawdę tak wiele bym na tym straciła.
Gosia, młoda kobieta pobierająca nauki u Szeptuchy, musi pogodzić się z faktem, że świat, który ją otacza nie do końca stanowi odzwierciedlenie jej wyobrażeń. Bogowie naprawdę istnieją, tak samo zresztą jak wszystkie słowiańskie stwory. A Gosia, czy tego chce czy nie, znajduje się nabici celowniku. Zbliża się Noc Kupały i kobieta musi podjąć decyzję co zrobi ze znalezionym kwiatem paproci. Gdyby tego było mało, myśli Gosi wciąż krążą wokół nieśmiertelnego władcy - Mieszka I. Zwłaszcza teraz, gdy okazuje się, że jego przeszłość wcale nie jest tak zamkniętą historią jak przypuszczała.
Kiedy opowiadałam Wam o „Szeptusze”, miałam w zanadrzu sporo ciepłych słów i część z nich wciąż znajduje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Nie da się zaprzeczyć, że za serią „Kwiat Paproci” stoi przede wszystkim świetny koncept a pani Katarzyna Berenika Miszczuk czerpie z niego garściami, nieustannie racząc swoich czytelników kolejnymi pomysłami inspirowanymi słowiańską mitologią. W połączeniu z doskonałym humorem, „Noc Kupały” wydaje się świetną, lekką lekturą, którą czyta się zaskakująco szybko, nie przestając się uśmiechać. A jednak tak nie jest. A przynajmniej nie było tak w moim przypadku.
Seria „Kwiat Paproci” balansująca na granicy literatury obyczajowej i fantastyki, w drugim tomie zdecydowanie mocniej skupia się na wątku romantycznym i wykorzystuje przy tym większość utartych motywów. Spędzamy zdecydowanie zbyt dużo czasu na rozterkach miłosnych Gosławy (i tego czy powinna związać się z Mieszkiem) i budowaniu kolejnego trójkąta miłosnego, na czym, niestety, cierpią inne wątki. Coś co nieco uwierało mnie w trakcie lektury pierwszego tomu, w przypadku „Nocy Kupały” pozostaje trudne do ignorowania.
Katarzyna Berenika Miszczuk ma niestety tendencje do tego by niekorzystnie rozplanowywać fabułę. W trakcie lektury brak jakiegokolwiek napięcia - ważne wydarzenia rozgrywają się szybko, wywołujące znikome konsekwencje. A najlepszym przykładem pozostaje tytułowa Noc Kupały - wydarzenie wspominane już w pierwszym tomie, wokół którego osnute jest tak naprawdę przeznaczenie Gosi, kończy się, niemal dosłownie, w mgnieniu oka, po niespełna kilku rozdziałach.
Wydaje się odosobniona w przekonaniu, że „Noc Kupały” nie dorównuje poziomem pierwszemu tomowi i być może przyczyną dla takiego stanu jest mój brak sympatii względem postaci Mieszka. Powieść Katarzyny Bereniki Miszczuk wciąż posiada swoje atuty i zdecydowanie zamierzam sięgnąć po kolejne tomy cyklu, ale mam pewne poczucie niewykorzystanego w pełni potencjału.
Noc Kupały, Katarzyna Berenika Miszczuk; wydawnictwo W. A. B.; Warszawa 2016 ★★★☆☆