Dlaczego warto obejrzeć Anię?


Kiedy większość blogerów, książkowych czy też po prostu kulturalnych, zachwycała się wizją premiery nowej ekranizacji powieści Lucy Maud Montgomery - Ani z Zielonego Wzgórza, ja stałam gdzieś z boku, umiarkowanie zainteresowana tematem, a momentami wręcz na niego obojętna.  Chociaż od dziecka uważałam siebie samą za mola książkowego, a jako pilna uczennica czytałam wszystkie pozycje znajdujące się na liście kanonu lektur, historia o rudowłosej sierocie, która przez pomyłkę trafia na Zielone Wzgórze, do domu Cuthbertów nigdy nie należała do moich ulubionych opowieści. Trochę mi teraz nawet głupio z tego powodu, bo kiedy w końcu po latach odświeżyłam sobie lekturę Ani z Zielonego Wzgórza uległam jej niezaprzeczalnemu urokowi, ale jak to się mówi - tylko krowa nie zmienia zdania. Dlaczego w takim razie w ogóle obejrzałam nowy serial Netflixa spytacie, a ja odpowiem, że wszystkiemu winny jest Internet, a będąc bardziej specyficznym - ten jego fragment, który traktuje o szeroko pojmowanej kulturze. Tak długo atakowano mnie kolejnymi pozytywnymi opiniami na temat serialu - Anne with an E czy też w polskiej wersji Ania, nie Anna - że w końcu postanowiłam najpierw ponownie sięgnąć po lekturę powieści Lucy Maud Montgomery, a potem dać szansę ekranizacji. I przepadłam. Do tego stopnia, że po obejrzeniu pierwszych czterech odcinków zachęciłam do seansu Panną M. i koniec sezonu obejrzałyśmy już wspólnie, a potem - także razem - rozpaczałyśmy, że sezon drugi nie został jeszcze emitowany i nieznana jest nawet data jego premiery.


Jeszcze przed obejrzeniem pierwszego odcinka zastanawiałam się w jakim stopniu Ania, nie Anna pozostanie wierna książkowemu pierwowzorowi. Czy wspólnym elementem pozostaną jedynie postacie i zarys fabuły? Czy scenarzyści zdecydują się na wprowadzenie jakiś zmian, czy raczej strona po stronie będą podążać za książką? Nie chodzi nawet o to, że miałam jakieś szczególne preferencje w tym temacie - po prostu nie do końca byłam przekonana czego powinnam oczekiwać. Po obejrzeniu całego sezonu nie da się ukryć, że pewne zmiany fabularne zostały przewidziane w scenariuszu, ale niektóre wydarzenia stanowią niemal dokładne odzwierciedlenia scen z książki. Mając świeżo w pamięci historie opisane przez Lucy Maud Montgomery, nie da się nie uśmiechnąć przyglądając się pierwszemu spotkaniu Mateusza z Anią, herbatce rudowłosej nastolatki z najlepszą przyjaciółką czy też już chyba kultowej scenie, w której dziewczyna rozbija szkolną tabliczkę na głowie Gilberta. Tego typu "smaczków" dla osób zaznajomionych z książką jest zresztą znacznie więcej.

Czytając Anię z Zielonego Wzgórza, i mam nadzieję, że nie narażę się tym wyznaniem wielbicielom powieści, odnosiłam momentami wrażenie, że historia posiada strukturę zbliżoną do zbioru opowiadań, w której ewidentnie to Ania znajdowała się w centrum wydarzeń. Jasne, w serialu wciąż to właśnie rudowłosa nastolatka stanowi główną bohaterkę, ale dowiadujemy się znacznie więcej informacji na temat innych postaci. Trochę tak jakby scenarzyści wykorzystali furtkę jaką pozostawiła im Lucy Maud Montgomery i odpowiedzieli na pytania, które pozostawały niewyjaśnione. I tak np. podejmują próbę opowiedzenia historii, która stoi za faktem, że żadne z dwójki rodzeństwa Cuthbertów nie założyło własnej rodziny, albo losów parobka zatrudnionego przez Mateusza "na miejsce Ani" - Jerry'ego. Poprawcie mnie jeśli się mylę, ale choć Lucy Maud Montgomery wspomina w książce o zatrudnieniu pomocy w Zielonym Wzgórzu, nigdy nie spotykamy tak naprawdę chłopca.


Odnoszę wrażenie, że Ania, nie Anna stara się dotrzeć do nieco odmiennego grona odbiorców niż powieść. Jego targetem jest może trochę starszy widz, wiecie - ktoś kto w szkole poznał historię Ani i teraz myśli o niej ze swego rodzaju sentymentem. Stąd zresztą delikatna zmiana charakteru całej opowieści. Nie da się ukryć, że Lucy Maud Montgomery dotykała niejednokrotnie trudnych i bolesnych problemów (choćby w miejscach, gdy mowa o przeszłości Ani), ale spisana przez nią historia nawet na moment nie traciła swego rodzaju lekkości i uroku. Ania, nie Anna chwilami przekracza ów granicę. Krótkie retrospekcje z czasów, kiedy Ania nie mieszkała jeszcze na Zielonym Wzgórzu, ale także sceny, w których dziewczynka doświadcza niesprawiedliwości i odrzucenia ze strony ludzi (choćby jeśli mowa o pierwszych dniach w szkole, nie wspominając nawet o jednej z początkowych scen, kiedy Ania uczestniczy w pikniku), dodają pewien posmak goryczy. I wiem, że to właśnie ten zabieg nie przypadł do gustu każdemu odbiorcy.

Osobiście wydaje mi się, że to właśnie ów zabieg rzuca nowe, ciekawe światło na całą historie. Owszem, gdyby scenarzyści trochę zbyt mocno podążyli w tym kierunku Ania utraciłaby swój niepowtarzalny charakter, ale w moim odczuciu ta "dopuszczalna granica" nie została jeszcze przekroczona. Zwłaszcza, że cięższym tematom zostają przeciwstawione inne motywy z przyjaźnią na czele. Nie do końca jestem przekona co do sposobu w jaki ukazana została relacja Ani i Diany - pewne wydarzenia, które nie zostały przedstawione w książce nieco zaburzyły obraz idealnej przyjaźni, ale za to nie mogę wyjść z podziwu nad tym w jaki naturalny i cudowny sposób została ukazana więź Maryli i Małgorzaty.


Ania z Zielonego Wzgórza zawsze była historią o wkraczaniu w dorosłość dziewczynki i dlatego rozumiem pewien feministyczny wydźwięk Netflixowej ekranizacji.  Niektóre zagadnienia nie mogły zostać wyrażone wprost w powieści Lucy Maud Montgomery, bo o pewnych sprawach po prostu nie mówiło się dawniej na głos. Fakt że w XXI wieku mamy coraz mniej tematów tabu dał za to scenarzystom nowe możliwości, które Ci po prostu wykorzystali. Dzięki temu pojawia się cudowny wątek o pozycji kobiety w ówczesnym świecie czy odcinek osnuty wokół przemiany Ani z dziewczynki w kobietę (chyba najzabawniejszy z całego sezonu zarówno przez urocze zawstydzenie Mateusza, jak i postawę Ani - przerysowaną chyba do granic możliwości). W serialu, bardzo subtelnie i delikatnie, wpleciony zostaje także wątek LGBT. I powiem Wam szczerze, byłam niemal zaskoczona jak naturalnie wpisał się on w historie, mimo że przecież nie występuje w powieści Lucy Maud Montgomery.

Jeśli powiem Wam, że posiadam duszę romantyczki, nie powinniście być zaskoczeni, że czytając książkę byłam zachwycona przedstawieniem relacji między Gilbertem a Anią (zwłaszcza, że wiedziałam mniej więcej w jakim kierunku ona zmierza) i nie mogłam się doczekać momentu, w którym postać chłopca pojawi się na ekranie. Chyba nie powinnam przyznawać się do tego, że pozostaję pod urokiem kogoś młodszego ode mnie o dobre kilka lat, ale jeśli zdecydujecie się na obejrzenie serialu zrozumiecie, że właściwie nie miałam wyjścia. Wątek Gilberta i Ani wprowadza do całego serialu pewną dozę uroku i humoru. Ale przedstawienie relacji międzyludzkich - zwłaszcza takich gdzie gdzieś w tle pojawia się miłość - ogółem pozostaje mocną stroną serialu (wystarczy przywołać choćby więź Ani z poszczególnymi Cuthbertami czy wspomniane już wątki z przeszłości). I nie mam wątpliwości co do tego, że akurat w tym zakresie zasługa nie leży jedynie w scenariuszu.


Cała obsada serialu Ania, nie Anna została w idealny sposób dobrana do swoich postaci. Poczynając od Amybeth McNulty (Ani) - romantycznej duszy, ze skłonnościami do pewnej przesady i Lucasa Jade'a Zumanna (Gilberta) - zadziornego, ale też inteligentnego chłopaka  o wielkim sercu; przez Corrine Koslo (Małgorzatę) - plotkarę z dobrymi intencjami; aż po moich faworytów Geraldine James (Marylę) - pozornie oschłą starą pannę, z ogromnymi pokładami miłości i R.H. Thomsona (Mateusza) - chorobliwie nieśmiałego mężczyznę, który stawia dobro innych ponad własne. Jeśli nie chcecie obejrzeć Ani z innych powodów, warto to zrobić choćby właśnie przez wzgląd na fantastyczną obsadę (a nawet samego Mateusza).

Serial Ania, nie Anna czerpie wystarczająco mocno z powieści by stać się doskonałym wyborem dla osób, które znają i przepadają za powieścią Lucy Maud Montgomery; a równocześnie jest to produkcja dobra sama w sobie, w oderwaniu od pierwowzoru. Ciekawa jestem w jaką stronę podążą scenarzyści w kolejnych sezonach (bo nie przyjmuję do wiadomości informacji, że te mogłyby nie powstać), a przez wzgląd na pewne fakty niemal liczę na to, że nie pozostaną wierni wydarzeniom z książki. Jak powszechnie wiadomo, okres wakacji jest doskonałą okazją na to by nadrobić kulturalne zaległości. A jeśli nie widzieliście jeszcze Ani, nie Anny, zdecydowanie jest to produkcja, z którą wartałoby się zapoznać.

0 comments