Kiedy chodziłam do podstawówki, ale także później - w czasach gimnazjum, a nawet liceum, byłam niesamowicie przykładną uczennicą i, mimo że nie zawsze sprawiało mi to przyjemność, czytałam wszystkie lektury z listy. Wyjątkiem od tej reguły pozostają jedynie „Szewcy”, ale to nie o nich chciałam Wam przecież opowiedzieć. Jak już się zapewne domyśliliście, czytałam uprzednio „Anię z Zielonego Wzgórza”, ale dwunasto-/trzynastoletnia wersja mnie nie została wielbicielką rudowłosej dziewczynki. Do relektury przekonał mnie dopiero serial Netflixa, a nawet nie sam serial ile pozytywne opinie na jego temat. Chciałam zobaczyć o co tyle szumu, ale najpierw postanowiłam odświeżyć sobie książkową wersję.
Maryla i jej brat Mateusz Cuthbertowie mieszkają samotnie na Zielonym Wzgórzu. Z racji na swój wiek, rodzeństwo postanawia jednak zaadoptować z sierocińca chłopca, który pomoże im w pracy na gospodarstwie. Niestety, dochodzi do fatalnej pomyłki. Kiedy Mateusz dociera na dworzec skąd miał przywieźć nowego domownika, czeka na niego jedynie jedenastoletnia ruda dziewczynka - Ania (nie Andzia!) Shirley - osóbka obdarzona niesamowicie bujną wyobraźnią i skłonnością do hiperbolizacji. Pomimo początkowych wątpliwości, Ani pozostaje jednak na Zielonym Wzgórzu.
Pomimo tego, że w teorii historia Ani była mi już znana, od czasu pierwotnej lektury minęło tak dużo czasu, że niemal wszystkie szczegóły zatarły się w mojej pamięci. Ale tym miłej czytało mi się „Anię z Zielonego Wzgórza”. Chociaż nie da się ukryć, że powieść Lucy Maud Montgomery ma swoje lata - widać to zwłaszcza w realiach opowiadanej historii i tym że niektóre kwestie zostają przemilczane w fabule (a co jeszcze bardziej podkreśla seans Netflixowej adaptacji) - urok całej opowieści, a tym bardziej język jakim została napisana, absolutnie się nie starzeją. Byłam niesamowicie pozytywnie zaskoczona tym jak szybko i z jaką przyjemnością pożeram całą historię.
Lucy Maud Montgomery powołuje do życia grono ciepłych i pełnych życia bohaterów, z których oczywiście na pierwszy plan wysuwa się Ania. Rudowłosa dziewczynka, która dosłownie dorasta na oczach czytelnika stanowi tak barwną i oryginalną postać, że poznawanie świata, i niemal bajkowego Zielonego Wzgórza, jej oczami stanowi czystą przyjemność. Owszem, usposobienie Ani i jej monologi są miejscami śmiesznie patetyczne i przerysowane, ale widać że jest to zabieg celowy. Równocześnie jednak wydaje mi się, że właśnie tu tkwił mój problem te X lat temu - trudno mi było zaakceptować, że perspektywa Ani tak dalece odbiega od sposobu w jaki ja postrzegam świat.
Nie pamiętałam też jak specyficzną formę ma „Ania z Zielonego Wzgórza” - że poszczególne rozdziały pod pewnymi względami niemal przypominają opowiadania. Ale to też ułatwia lekturę, bo po przerwie w czytaniu łatwo znowu wgryźć się w historię. A chociaż czasami wydaje mi się, że wpisanie jakiegoś tytułu na listę kanonu lektur bardziej mu szkodzi niż pomaga, nie da się ukryć jak wartościowa jest to historia. Bo widzicie, w „Ani z Zielonego Wzgórza” kryje się mnóstwo życiowych lekcji - o tym że trzeba doceniać to co w życiu mamy; że nie należy oceniać ludzi po pozorach a nawet pojedynczych czynach; i jak ogromną wartość w drodze do sukcesu ma determinacja.
Skłamałabym twierdząc, że sięgając po „Anię z Zielonego Wzgórza” nie liczyłam na to, że moja opinia ulegnie zmianie na lepsze. Ale nie spodziewałam się, że Ania i inni bohaterowie zaskarbią sobie moją sympatię a nawet podbiją serducho. Jeśli potrzebujecie spojrzeć na świat w jasnych barwach, co, zwłaszcza współcześnie, powinno mieć ogromną wartość, historia Ani jest doskonałym wyborem. Nie mogę się doczekać aż ktoś zwróci do biblioteki „Anię z Avonlea”.
„Ania z Zielonego Wzgórza” Lucy Maud Montgomery; tłum. Rozalia Bernsteinowa; wydawnictwo Nasza Księgarnia; Warszawa 1997 ★★★★★
klasyk
literatura kanadyjska
Lucy Maud Montgomery
powieść młodzieżowa
Rozalia Bernsteinowa
wydawnictwo Nasza Księgarnia
0 comments