Wersje nas samych, Laura Barnett


Prawda jest taka, że moja opinia na temat debiutu Laury Barnett jest niesamowicie subiektywna i podyktowana ogromnym sentymentem do owego tytułu. Po raz pierwszy zetknęłam się z „Wersją nas samych” w Londynie na lotnisku, kiedy to przyciągnęła mnie urocza okładka (niestety, nie ta, która reprezentuje polskie wydanie) i równie obiecujący opis. Pamiętam, że chciałam ją wówczas zakupić i zabrać ze sobą do Polski, ale ostatecznie jakoś nic z tego nie wyszło. A kiedy dojrzałam ów tytuł w zapowiedziach wydawnictwa Czarna owca, wiedziałam, że będę musiała w końcu zapatrzyć się w “londyńską powieść”. 

Eva, dziewiętnastoletnia studentka żydowskiego pochodzenia, ma niezwykle przystojnego i kochającego ją chłopaka Davida i wielkie marzenia o zostaniu pisarką. Jim to młody student prawa, który odziedziczył po ojcu duszę artysty i ogromny talent, ale który obrał bezpieczną ścieżkę zawodową by nie sprawić zawodu matce. Ich losy splatają się pewnego dnia na skutek niegroźnego wypadku z udziałem roweru, psa i kamienia; młodzi z miejsca się w sobie zakochują a potem powoli budują wspólne życie. Ale co wydarzyłoby się gdyby Eva nie wywróciła się wówczas na rowerze? Albo gdyby zdecydowała się na życie z Davidem zamiast Jima?

„Wersje nas samych” to tak naprawdę trzy historie przedstawiające różne ścieżki życia Evy i Jima, zależne od tego jakie podjęli decyzje w dniu nieszczęsnego zdarzenia. I już sam ten koncept zasługuje na uwagę. Laura Barnett miała niesamowity pomysł na swoją debiutancką powieść i udźwignęła jego ciężar w trakcie pisania. Równocześnie jednak doskonale zdaje sobie sprawę z tego jak specyficzny jest to pomysł oraz faktu, że nie każdy doceni debiut autorki - w pewnym momencie sama miałam do niego pewne zastrzeżenia i wydawało mi się, że sam koncept nie udźwignie całej powieści. 

Historia przedstawiona na kartach debiutu Laury Barnett składa się z urywków codzienności Evy i Jima, w rożnych latach ich życia (ale ułożonych w sposób chronologiczny) i w trzech różnych możliwościach. Te urywki są stosunkowo krótkie i dotyczą tylko jednego aspektu - czy to życia uczuciowego bohaterów, czy to ich bliskich wreszcie sukcesów zawodowych. A chociaż można by je poznać w dowolny sposób (np. najpierw wszystkie rozdziały zatytułowane jako obraz pierwszy, potem drugi i trzeci) kolejność zasugerowana przez autorkę - czyli przeplatające się rzeczywistości - sprawia że łatwiej dostrzec to co chciała ukazać autorka przez swój koncept. 

Przyznaję że był moment, w którym wydawało mi się, że koncept to za mało - i wspomniałam o tym nawet komuś na portalu Goodreads - ale potem dostrzegłam, że wcale nie mam racji. Laurze Barnett udało się oddać nieuchronność pewnych wydarzeń a także fakt, że bez względu na podjęte decyzje każdy z nas doświadcza w życiu zarówno chwil radości jak i smutku. Po prostu niekiedy proporcje między nimi zostają zachwiane. Doceniam też fakt, że autorka wytłumaczyła w powieści znaczenie tytułu, zwłaszcza że nastąpiło to w niewymuszony, subtelny sposób. 

„Wersje nas samych” to oryginalnie przedstawiona historia życia zwykłych ludzi, historia na którą spoglądam z ogromnym sentymentem a teraz także u szacunkiem dla autorki. Ale choć sama pozostaje pod jej wrażeniem wiem że taki sposób opowiedzenia, bądź co bądź zwykłej historii dla niektórych okaże się niewystarczające by czerpać przyjemność z lektury a być moze będzie nawet przeszkadzał. I dlatego tym razem nie polecę wam jednoznacznie debiutu autorki, tylko zostawię z sugestia - może warto. 

Wersje nas samych” Laura Barnett; wydawnictwo Czarna owca; Warszawa 2016 ★★★★

0 comments